piątek, 9 maja 2008

Opowieści peruwiańskie


Tydzień Bibliotek nie mógłby się obejść bez Dnia Głośnego Czytania. Dziś zaproponowałam legendę peruwiańską o Pierzastym Wężu Amaru.

Co prawda, ani w mitologii inkaskiej, ani w żadnej innej kulturze, czczącej to bóstwo, nie występuje ono pod takim imieniem. Pierzasty Wąż u Inków był wcieleniem Wirakoczy, Najwyższego Stwórcy, który powołał do życia Inti Słońce. Majowie nazywali go Kukulkanem, a Aztekowie Quetzalcoatlem. Niemniej jednak warto poznać tę opowieść o wielkiej tragedii, która dotknęła lud inkaski, i wielkim ocaleniu danym przez bogów.

Posłuchajcie...

WIELKI AMARU

Dawno, dawno temu, w czasach dawno zapomnianych przez nowe pokolenia, z wyjątkiem mędrców, którzy wspominają je ze strachem, nastała straszliwa susza. Niebiosa zamknęły się, a nieubłagane Słońce wypaliło każdą roślinkę na Ziemi, zamieniając niegdyś przyjemne miejsce w prawdziwe piekło. Nawet mchy i porosty nie przetrwały piekącego skwaru, a każde zwierzę i każdy syn człowieczy cierpiał straszliwe męki.

Ludzie płakali z rozpaczy, wznosząc swe ręce do nieba i błagając o pomoc bogów, którzy ich stworzyli: bogów burz, którzy zsyłali ulewy i chronili rzeki; bogów Ziemi, którzy nadali kształt całemu światu, a nawet samego Wielkiego Wirakoczę, Stwórcę Wszechrzeczy. Lecz wszyscy oni zdawali się spać, ponieważ ani jedna kropla pocieszającego deszczu nie spadła z nieba.

Każdego dnia tnące wichry smagały ciała, a okropne pragnienie doprowadzało do szaleństwa. Wszystko to działo się do chwili, kiedy szaman, wiedziony dziwnym snem, zebrał pozostałych przy życiu towarzyszy i wyruszył na poszukiwanie miejsca, w którym mógłby raz jeszcze odprawić stosowne — choć do tej pory nieskuteczne — rytuały i przebłagać bogów.

Ciężka i długa to była wędrówka, lecz nagle oczom pielgrzymów ukazał się ostatni skrawek życia. Był to krzew Cantu, którego kwiaty kwitły nie zważając na suszę i jałowość gleby, choć teraz i on zdawał się umierać. Pozostał na nim bowiem tylko jeden jedyny zielony pączek, który wciąż opierał się zabójczym promieniom Słońca. Ten niezwykły widok tak zdumiał przybyłych, a jednocześnie napełnił otuchą, że uklękli, wznosząc swe modły do bogów, błagając ich raz jeszcze o ratunek. Lecz wówczas stało się niewypowiedziane: pączek rozchylił się, a jego płatki opadły na ziemię, jak opuszczony przez duszę człowiek. Gorzki to był żart Przeznaczenia! Rozpacz ludzka nie miała granić i tylko krzyk wydobył się z ich gardeł.

Jednakże w ten samej chwili dwa pozostałe na pąku płatki poczęły trzepotać jak skrzydła i wkrótce przemieniły się w mieniącego się kolorami tęczy kolibra, który od razu wzniósł się do nieba. Oniemiali z zachwytu i zdziwienia ludzie spoglądali w ślad za nim, czując rodzącą się w ich sercach iskierkę nadziei. Może tym razem ich modlitwy zostały wysłuchane?

Magiczny ptak przeleciał nad spaloną ziemią i wyschniętym korytem rzecznym, jego czarne oczy spostrzegły ogrom ludzkiego bólu; jego serce postanowiło zapamiętać te obrazy, by dzielić je z bóstwami. Z prędkością światła boski koliber pokonał dystans między doliną a Świętymi Górami, gdzie bogowie mieli swą siedzibę. Śmiertelny to był lot, lecz z ostatnim tchnieniem koliber zdołał wybłagać litość u boga Gór Waitapallany, mówiąc mu o udręce i straszliwym pragnieniu wszystkich ziemskich istot.

Wraz z rozpaczliwym krzykiem ptaka przebudził się Bóg Waitapallana. Jak długi był to sen, poznał Wielki Bóg po straszliwych scenach, które ukazały się jego oczom: Ziemi obróconej w pustynię, życiu obróconemu w nicość. Ponownie zabrzmiała w jego uszach błagalna pieśń kolibra, a wraz z nią głosy szamana i jego towarzyszy. Żałością napełniło się serce Waitapallany i nagle zapłakał gorzko.

Jego łzy spadły z gór jak kamienie, znikając u ich podnóża, z wyjątkiem jednej, która utworzyła górskie jezioro. Jego wody nie chciały jednak ustać, falując i rozprzestrzeniając się bez umiaru. Nikt nie mógł przewidzieć, co stanie się za chwilę. Nagle, spod powierzchni wody wyłoniła się dziwna istota, która wzbiła się w powietrze lśniąc jak poranna gwiazda. Narodził się syn boskich łez, potężny Amaru — pierzasty wąż z głową lamy i rybim ogonem, z kryształowymi oczami i czerwonym pyskiem — na którego ogonie umieszczone było Oko Świata.

Wielki Amaru uniósł się nad dogorywającą krainą i począł spełniać wolę swojego Stwórcy. Z jego pyska wydobyła się gęsta mgła, która otoczyła doliny, przynosząc nowe życie spękanej ziemi. Spod skrzydeł spadł deszcz, ogon rozsypał grad, a z pięknego połysku rybich łusek powstała tęcza. Wkrótce i inne bóstwa przebudziły się z kamiennego snu, a bogowie władający burzą i sztormem wreszcie napełnili niebo ożywczą ulewą, tak wyczekiwaną przez spragnionych ludzi. Także Bóg Ziemi zjednoczył się z braćmi w tym dziele odrodzenia i wspólnymi siłami zdołali wyleczyć rany, zadane ich krainie przez dotkliwą suszę.

Mógł więc Człowiek raz jeszcze śmiać się i tańczyć, i wielbić swych bogów, i dziękować Wielkiemu Ojcu Waitapallanie oraz tajemniczej istocie zrodzonej z jego płaczu, która ocaliła ich wszystkich.

Brak komentarzy: