czwartek, 12 listopada 2009

Brazylijskie legendy o roślinach cz. 4


WIKTORIA KRÓLEWSKA



[zródło zdjęcia]
Dawno, dawno temu Indianie z plemienia Tupi opowiadali historię o bogini Jaci, która w postaci księżyca co noc pojawiała się na niebie, uwodząc swym blaskiem najpiękniejsze dziewczęta w wiosce. Pocałunek Jaci sprawiał, że jej wybranka stawała się nową gwiazdą na nocnym firmamencie.

I choć miejscowi szamani przestrzegali młode i piękne dziewice przed złowieszczym wpływem księżyca, który odbierał im ciało i krew, aby wypełnić je swym światłem, żyła w wiosce dziewczyna, wojownicza Naiá, która nie bała się tych przestróg. Ba, każdej nocy czekała, że może tym razem wreszcie Jaci wezwie ją do siebie.

Na próżno jednak. Co noc, ktoś inny stawał się gwiazdą, a Naiá wciąż tkwiła na ziemi, marząc o księżycowym spotkaniu. Jej obsesja była tak silna, że dziewczyna przestała jeść i pić, i nawet mędrcy nie umieli nic na to poradzić.

Aż pewnej nocy, Naiá, zmęczona uporczywym czekaniem, udała się nad brzeg jeziora, aby napić się wody. Gdy pochyliła się nad jego taflą, ujrzała coś, czego nie widziała nigdy wcześniej — okrągłą i jasną twarz księżyca odbijającą się w wodzie. Myśląc, że właśnie tej nocy została wybranką Jaci, nachyliła się jeszcze bardziej, aby ta mogła ją pocałować i… na zawsze zniknęła w ciemnych odmętach jeziora.

Jaci pożałowała biednej dziewczyny i postanowiła uczynić ją innym rodzajem gwiazdy, którą Naiá tak chciała być. Przemieniła ją zatem w „gwiazdę jeziora”, wspaniałą roślinę, której kwiaty rozwijają się tylko w nocy. Tak powstała wiktoria królewska, znana też dziś jako wiktoria amazońska.

poniedziałek, 9 listopada 2009

Brazylijskie legendy o roślinach cz. 3


LEGENDA O OWOCACH AÇAÍ

Dawno temu, na terenach, gdzie dziś usytuowane jest miasto Belém, żyło plemię Indian. W tych czasach największym problemem mieszkańców był brak pożywienia, co zmusiło przywódcę plemienia, kacyka Itaki, do uchwalenia krwawego dekretu, nakazującego zabijanie nowo narodzonych dzieci. Ale jak na ironię, wkrótce córka kacyka, Iaça, wydała na świat syna. Itaki nie cofnął jednak swojej decyzji i rozkazał zamordować własnego wnuka.

Iaça dzień i noc rozpaczała po stracie syna, modląc się do boga Tupã, aby wskazał jej ojcu inną drogę do dobrobytu, bez przelewu krwi i poświęcania dzieci. Pewnego wieczoru usłyszała Iaça płacz dziecka. Gdy wyjrzała na zewnątrz swej chaty, zobaczyła swojego synka, stojącego u podnóża ogromnej palmy. Gdy podbiegła, aby go przytulić, chłopiec zniknął.

Następnego dnia dziewczynę znaleziono nieżywą. Jej ramiona obejmowały pień drzewa, a martwy wzrok padał na zwieszające się z jego korony kiście owoców w kolorze krwi. Kacyk Itaki zrozumiał, że był to znak od bogów, rozkazał zatem zebrać grona owoców i przyrządzić z nich sok, którym można by nakarmić całą wioskę. Na cześć swojej córki te niewielkie, choć jakże pożywne, owoce nazwał açaí (imię „Iaça” czytane wspak) i odwołał dekret zakazujący narodzin dzieci, ponieważ palmy açaí zapewniały pokarm dla wszystkich.

piątek, 9 maja 2008

Opowieści peruwiańskie


Tydzień Bibliotek nie mógłby się obejść bez Dnia Głośnego Czytania. Dziś zaproponowałam legendę peruwiańską o Pierzastym Wężu Amaru.

Co prawda, ani w mitologii inkaskiej, ani w żadnej innej kulturze, czczącej to bóstwo, nie występuje ono pod takim imieniem. Pierzasty Wąż u Inków był wcieleniem Wirakoczy, Najwyższego Stwórcy, który powołał do życia Inti Słońce. Majowie nazywali go Kukulkanem, a Aztekowie Quetzalcoatlem. Niemniej jednak warto poznać tę opowieść o wielkiej tragedii, która dotknęła lud inkaski, i wielkim ocaleniu danym przez bogów.

Posłuchajcie...

WIELKI AMARU

Dawno, dawno temu, w czasach dawno zapomnianych przez nowe pokolenia, z wyjątkiem mędrców, którzy wspominają je ze strachem, nastała straszliwa susza. Niebiosa zamknęły się, a nieubłagane Słońce wypaliło każdą roślinkę na Ziemi, zamieniając niegdyś przyjemne miejsce w prawdziwe piekło. Nawet mchy i porosty nie przetrwały piekącego skwaru, a każde zwierzę i każdy syn człowieczy cierpiał straszliwe męki.

Ludzie płakali z rozpaczy, wznosząc swe ręce do nieba i błagając o pomoc bogów, którzy ich stworzyli: bogów burz, którzy zsyłali ulewy i chronili rzeki; bogów Ziemi, którzy nadali kształt całemu światu, a nawet samego Wielkiego Wirakoczę, Stwórcę Wszechrzeczy. Lecz wszyscy oni zdawali się spać, ponieważ ani jedna kropla pocieszającego deszczu nie spadła z nieba.

Każdego dnia tnące wichry smagały ciała, a okropne pragnienie doprowadzało do szaleństwa. Wszystko to działo się do chwili, kiedy szaman, wiedziony dziwnym snem, zebrał pozostałych przy życiu towarzyszy i wyruszył na poszukiwanie miejsca, w którym mógłby raz jeszcze odprawić stosowne — choć do tej pory nieskuteczne — rytuały i przebłagać bogów.

Ciężka i długa to była wędrówka, lecz nagle oczom pielgrzymów ukazał się ostatni skrawek życia. Był to krzew Cantu, którego kwiaty kwitły nie zważając na suszę i jałowość gleby, choć teraz i on zdawał się umierać. Pozostał na nim bowiem tylko jeden jedyny zielony pączek, który wciąż opierał się zabójczym promieniom Słońca. Ten niezwykły widok tak zdumiał przybyłych, a jednocześnie napełnił otuchą, że uklękli, wznosząc swe modły do bogów, błagając ich raz jeszcze o ratunek. Lecz wówczas stało się niewypowiedziane: pączek rozchylił się, a jego płatki opadły na ziemię, jak opuszczony przez duszę człowiek. Gorzki to był żart Przeznaczenia! Rozpacz ludzka nie miała granić i tylko krzyk wydobył się z ich gardeł.

Jednakże w ten samej chwili dwa pozostałe na pąku płatki poczęły trzepotać jak skrzydła i wkrótce przemieniły się w mieniącego się kolorami tęczy kolibra, który od razu wzniósł się do nieba. Oniemiali z zachwytu i zdziwienia ludzie spoglądali w ślad za nim, czując rodzącą się w ich sercach iskierkę nadziei. Może tym razem ich modlitwy zostały wysłuchane?

Magiczny ptak przeleciał nad spaloną ziemią i wyschniętym korytem rzecznym, jego czarne oczy spostrzegły ogrom ludzkiego bólu; jego serce postanowiło zapamiętać te obrazy, by dzielić je z bóstwami. Z prędkością światła boski koliber pokonał dystans między doliną a Świętymi Górami, gdzie bogowie mieli swą siedzibę. Śmiertelny to był lot, lecz z ostatnim tchnieniem koliber zdołał wybłagać litość u boga Gór Waitapallany, mówiąc mu o udręce i straszliwym pragnieniu wszystkich ziemskich istot.

Wraz z rozpaczliwym krzykiem ptaka przebudził się Bóg Waitapallana. Jak długi był to sen, poznał Wielki Bóg po straszliwych scenach, które ukazały się jego oczom: Ziemi obróconej w pustynię, życiu obróconemu w nicość. Ponownie zabrzmiała w jego uszach błagalna pieśń kolibra, a wraz z nią głosy szamana i jego towarzyszy. Żałością napełniło się serce Waitapallany i nagle zapłakał gorzko.

Jego łzy spadły z gór jak kamienie, znikając u ich podnóża, z wyjątkiem jednej, która utworzyła górskie jezioro. Jego wody nie chciały jednak ustać, falując i rozprzestrzeniając się bez umiaru. Nikt nie mógł przewidzieć, co stanie się za chwilę. Nagle, spod powierzchni wody wyłoniła się dziwna istota, która wzbiła się w powietrze lśniąc jak poranna gwiazda. Narodził się syn boskich łez, potężny Amaru — pierzasty wąż z głową lamy i rybim ogonem, z kryształowymi oczami i czerwonym pyskiem — na którego ogonie umieszczone było Oko Świata.

Wielki Amaru uniósł się nad dogorywającą krainą i począł spełniać wolę swojego Stwórcy. Z jego pyska wydobyła się gęsta mgła, która otoczyła doliny, przynosząc nowe życie spękanej ziemi. Spod skrzydeł spadł deszcz, ogon rozsypał grad, a z pięknego połysku rybich łusek powstała tęcza. Wkrótce i inne bóstwa przebudziły się z kamiennego snu, a bogowie władający burzą i sztormem wreszcie napełnili niebo ożywczą ulewą, tak wyczekiwaną przez spragnionych ludzi. Także Bóg Ziemi zjednoczył się z braćmi w tym dziele odrodzenia i wspólnymi siłami zdołali wyleczyć rany, zadane ich krainie przez dotkliwą suszę.

Mógł więc Człowiek raz jeszcze śmiać się i tańczyć, i wielbić swych bogów, i dziękować Wielkiemu Ojcu Waitapallanie oraz tajemniczej istocie zrodzonej z jego płaczu, która ocaliła ich wszystkich.

wtorek, 6 maja 2008

Legenda o wulkanach


W czwartek w bibliotece Fiesta Mexicana! Z tej okazji do głośnego czytania przygotowałam legendę aztecką.

Dawno temu, jeszcze przed przybyciem do Meksyku Hernana Cortesa, Aztekowie żyli w mieście Tenochtitlan, na którego gruzach powstała później dzisiejsza stolica kraju.

Potężny był władca Azteków i kochany przez swój lud. Jednakże on i jego żona mieli jedno zmartwienie — nie mieli dzieci. Ale pewnego dnia, dobrzy bogowie w
ysłuchali próśb azteckiego wodza i jego żona powiła córeczkę. Dziewczynka była równie piękna jak jej matka. Nadano jej imię Iztaccihuatl, co w języku nahuatl znaczy „biała pani”. Indianie kochali Iztę, jak pieszczotliwie ją nazywano, a jej rodzice od dziecka przygotowywali ją do objęcia władzy w państwie.

Gdy dziewczyna dorosła, zakochała się w przystojnym i miłym dowódcy plemiennej armii, Popoce. Niedługo jednak cieszyła się swym szczęściem. Pewnego dnia bowiem wybuchła wojna i wszyscy wojownicy ruszyli na Południe, aby walczyć z wrogiem. Ojciec Izty — wiedząc o miłości młodych, lecz jej nie pochwalając — polecił Popoce przywieźć z wojny głowę króla wrogiego plemienia. Był to warunek poślubienia księżniczki.

Po wielu miesiącach bitew, do Tenochtitlanu dotarła straszna wiadomość. Mimo zwycięstwa jego armii, Popoca poległ w walce. Władca Azteków zasmucił się słysząc te wieści, ale jeszcze bardziej przeżyła je Izta. Przestała jeść i wychodzić z pałacu. Kilka dni później ciężko zachorowała i umarła z żalu po stracie ukochanego.

Kiedy przygotowywano pogrzeb królewskiej córki, do miasta w glorii chwały zjechał Popoca wraz ze swoją armią. Widząc go, władca nie ukrywał swojego zdumienia. Natychmiast powiedział mu o wieściach, które dotarły do niego kilka dni wcześniej. Okazało się, że fałszywą wiadomość przekazał wojownik, który z całego serca nienawidził Popoki.

Gdy Po
poca dowiedział się o śmierci ukochanej, wykradł jej ciało i z garstką towarzyszy uciekł z miasta. Wędrował długo, dopóki nie znalazł się u podnóża gór. Tam polecił swym wojownikom z
budować stół pogrzebowy i na nim ułożył ciało Izty. Wtedy ukląkł, by raz jeszcze spojrzeć na swą miłość, i także umarł z rozpaczy.

Bogowie wzruszyli się, widząc poświęcenie Popoki i zmienili ciała kochanków w dwa wspaniałe i majestatyczne wulkany. Ten większy nazywany jest dziś Popocatepetl, co w języku nahuatl znaczy „dymiąca góra”. Czasami widać, że ciągle czuwa on nad śpiącą u jego stóp Iztaccihuatl.

piątek, 2 maja 2008

Wielkie Drzewo Kapokowe


Oto legenda, którą właściwie można odegrać z dziećmi jako przedstawienie teatralne, gdyż została napisana z podziałem na role. Uczy ona, dlaczego ochrona przyrody lasów deszczowych jest tak ważna dla całego ekosystemu.


Ten piękny plakat z dorodnym drzewem kapokowym w środku powstał podczas warsztatów pod hasłem Tajemnice Deszczowego Lasu w Bibliotece nr 13 w Olsztynie.


Postaci: Narrator, Mężczyzna, Chłopiec, Małpka, Boa, 2 Motyle, Tukan, Żaba, Jaguar, 2 Pancerniki, Mrówkojad, Leniwiec

Narrator: Pewien mężczyzna wędrował przez dżunglę. Chwilę wcześniej las był ożywiony, pełen skrzeczących ptaków and nawołujących się małp. Teraz wszędzie panowała cisza, a zwierzęta obserwowały człowieka i zastanawiały się, dlaczego przybył. Mężczyzna zatrzymał się i spojrzał na wspaniałe drzewo kapokowe. Wtedy podniósł siekierę, którą miał w rękach i uderzył w pień drzewa.
Mężczyzna: Trach, trach, trach.
Narrator: Dźwięki siekiery rozniosły się po lesie. Drewno był bardzo twarde.
Mężczyzna: Łup, łup, łup.
Narrator: Mężczyzna otarł pot z czoła.
Mężczyzna: Trach, łup, trach, łup.
Narrator: Wkrótce mężczyzna przerwał, zmęczony. Usiadł, opierając się o pień drzewa. Zanim się obejrzał, upał i szum lasu ukołysał go do snu. Wąż boa, który mieszkał na drzewie, po cichu zsunął się po pniu do miejsca, w którym spał człowiek. Spojrzał na cięcie pozostawione przez siekierę. Wówczas wąż zbliżył się jeszcze bardziej do śpiącego mężczyzny i zasyczał mu do ucha:
Boa: Sssssenhor, to drzewo czyni cuda. To mój dom, gdzie żyły pokolenia moich przodków. Nie śśśśścinaj go.
Narrator: Nagle dwa motyle sfrunęły z drzewa i usiadły przy uchu mężczyzny.
Motyle: Senhor, my też tu mieszkamy i fruwamy od drzewa do drzewa i z kwiatka na kwiatek, zbierając pyłek. W ten sposób sprawiamy, że wszystkie rośliny w lesie kwitną i rodzą owoce. Widzisz, stworzenia w deszczowym lesie zależą od siebie nawzajem.
Narrator: Za motylami także i grupa małp zeskoczyła z gałęzi położonych wysoko, wysoko, w koronie drzewa.
Małpa: Senhor, widziałyśmy, co robi człowiek. Ścina jedno drzewo, a potem wraca po następne i następne. Korzenie tych wielkich drzew uschną i nie zostanie nic, co podtrzymywałoby ziemię. Kiedy nadejdą ulewne deszcze, grunt osunie się i las stanie się pustynią.
Narrator: Z drzewa sfrunął tukan.
Tukan: Senhor! Nie wolno ci ściąć tego drzewa. My, tukany, lecąc nad lasem widziałyśmy, co dzieje się, gdy człowiek wycina puszczę. Ludzie budują tu domy, rozpalają ogień, aby przygotować grunt pod uprawy. Wkrótce nic tu nie zostanie. Gdzie kiedyś było życie i piękno, tam bedą tylko dymiące zgliszcza.
Narrator: Kilka małych żabek przysiadło na krawędzi liścia. Skrzeczącymi głosami, zaczęły przemiawiać do człowieka.
Żabka: Senhor, jeśli zetniesz to wspaniałe drzewo kapokowe, uczynisz wielu z nas bezdomnymi. Zrujnowany las to zrujnowane życia.
Narrator: Na jednej z gałęzi spał także jaguar. Ponieważ jego cętkowane futro przypominało plamki słońca błyszczące wśród liści, nikt go nie zauważył. Teraz jaguar zeskoczył z konaru, cicho podszedł do śpiącego mężczyzny i zawarczał.
Jaguar: Senhor, drzewo kapokowe jest domem dla wielu zwierząt i ptaków. Jeśli je zetniesz, gdzie znajdę obiad?
Narrator: Dwa pancerniki także dołączyły do swych towarzyszy i powiedziały:
Pancerniki: Senhor, czy wiesz, czego potrzebują wszystkie żywe istoty? Tlenu. A czy wiesz, co wytwarzają drzewa? Tlen! Jeśli wytniesz las, zniszczysz coś, co daje nam życie!
Narrator: Do śpiącego mężczyzny podszedł mrówkojad.
Mrówkojad: Senhor, ścinasz to drzewo nie myśląc o przyszłości. A z pewnością wiesz, że co stanie się jutro, zależy od tego, co robimy dziś. Inny człowiek każe ci wyciąć to piękne drzewo, ale nie myśli o swoich dzieciach, którym przyjdzie żyć w świecie bez drzew.
Narrator: Leniwiec zaczął schodzić na ziemię, jak tylko zobaczył idącego człowieka, ale dopiero teraz udało mu się dotrzeć na dół. Odezwał się więc swoim głębokim, leniwym głosem:
Leniwiec: Sehnoooor… Ile warte jest pięęęękno? Czy moooożesz bez niego żyć? Jeśli zniszczysz uroooodę deszczowego lasu, czym nacieszysz swe ooooko?
Narrator: Wreszcie i mały chłopiec z plemienia Yanomami, które żyło w dżungli, uklęknął obok mężczyzny i wyszeptał:
Chłopiec: Senhor, kiedy się obudzisz, spójrz, proszę, na nas innym wzrokiem.
Narrator: W tym momencie mężczyzna zbudził się. Ujrzał przed sobą dziecko lasu i wszystkie stworzenia, których życie zależało od wielkiego drzewa kapokowego. Cóż to za cudowne i rzadkie zwierzęta! A jakże różnorodne rośliny zwieszały się z gałęzi wielkiego drzewa, przez które przeświecały słoneczne promienie! Mężczyzna poczuł słodki zapach kwiatów i lekką mgiełkę na twarzy. Ale nie usłyszał żadnego dźwięku, wszystkie zwierzęta milczały, wpatrzone z niego. Mężczyzna podniósł się i chwycił siekierę. Uniósł ramię i zamachnął się. Nagle stanął. Odwrócił się i spojrzał na chłopca i zwierzęta. Zawahał się. Wtedy opuścił siekierę i począł iść z powrotem w stronę skraju lasu.

niedziela, 27 kwietnia 2008

Brazylijskie legendy o roślinach cz. 2

LEGENDA O GUARANIE

Dawno, dawno temu, głęboko w amazońskiej dżungli żyła para ludzi. Byli to najszczęśliwsi ludzie w plemieniu Satere-Maue. Byli podziwiani i szanowani, pracowali najciężej ze wszystkich, aby wszystkim lepiej się żyło. Brakowało im tylko jednego: nie mieli potomka. Każdego dnia zwracali swe modły do wielkiego boga Tupã, aby spełnił ich marzenie o posiadaniu dziecka.

Dobry bóg widział czyny tych dwojga ludzi, postanowił więc spełnić ich prośbę. Wkrótce na świat przyszedł ich wymarzony syn. Kiedy chłopiec dorósł, stał się tak samo poważany, jak jego rodzice. Był to jeden z najlepszych, najsilniejszych i najmądrzejszych mężczyzn w plemieniu. Świetnie władał łukiem i był najlepszych tropicielem. Jego serce pełne było dobroci. Kiedy nie był właśnie w dżungli, ucząc się nowych rzeczy, pomagał matce w codziennych pracach. Często pomagał też ojcu łowić ryby i polować, choć nie lubił zabijać zwierząt, jeśli nie wiązało się to ze zdobyciem pożywienia dla członków indiańskiej społeczności.

Wkrótce młodzieniec wiedział już wszystko o deszczowym lesie, powiadano, że umiał rozmawiać z małpami, naśladować śpiew ptaków, a nawet przechytrzać węże. Znał zwyczaje mieszkańców dżungli lepiej niż ktokolwiek w wiosce. Zwróciło to uwagę demona Jurupari, o którego istnieniu chłopiec nie wiedział. Jego rodzice sądzili bowiem, że miał on zbyt szlachetne serce, aby poznać ciemne strony świata. Jurupari był zły, że chłopak zyskał takie uznanie współplemieńców, a także zwierząt i ptaków. Postanowił zemścić się na chłopcu.

Pewnego dnia, gdy młodzieniec zrywał właśnie owoce, których pełen kosz miał zamiar zanieść matce, Jurupari, przemieniowy w jadowitego węża, zsunął się bezszelestnie po pniu drzewa i ukąsił go. Trujący jad demona sprawił, że chłopiec osunął się nieżywy na ziemię. Kiedy młodzieniec nie powrócił o zmierzchu do chaty, zaniepokojeni Indianie postanowili wyruszyć na poszukiwania.

Wkrótce, nieopodal drzewa, z którego często rwano owoce, znaleziono martwe ciało chłopca ze śladami po ugryzieniu węża. Nikt nie mógł w to uwierzyć, wszyscy bowiem wiedzieli, że chłopiec nie bał się węży i znał dżunglę jak własną kieszeń. Po chwili namysłu starszyzna plemienna uradziła, że musiał to być Jurupari – jedyny mieszkaniec lasu, którego młodzieniec nie poznał.

Zasmucił się dobry bóg Tupã widząc to nieszczęście. Pożałował dobrych rodziców chłopca. Nagle z jasnego nieba strzelił piorun. Matka chłopca od razu zrozumiała, co oznaczała ta wiadomość.
— To Tupã. On też smuci się z nami, bo wie, jak wielka spotkała nas strata. On chce, żebyśmy zakopali tu oczy mojego syna. Kiedy wyrosną, staną się cudowną rośliną, która pomoże uzdrowić wielu z nas.

Tak też uczynili. Nim się obejrzeli, z ziemi wyrósł nieznany im krzew. Indianie nazwali go guaraná, co w ich języku znaczyło „owoc jak ludzkie oko”. Ludzie w Amazonii wciąż używają guarany jako lekarstwa. Ze względu na swe właściwości jest ona postrzegana jako jedna z najlepszych roślin w całym deszczowym lesie.

A co Brazylijczycy lubią najbardziej? Guaranę w postaci płynnej, na przykład takiej:

Napój ten jest chyba bardziej popularny niż Coca-Cola. I tu ciekawostka: producent Coca-Coli wytwarza własną wersję napoju z guaraną o nazwie Kuat, ale tylko Guarana Antartica jest uważana za oryginalny wyrób Industria Brasileira.

piątek, 25 kwietnia 2008

Brazylijskie legendy o roślinach

Ostatnio zastanawiałam się, dlaczego indiańskie legendy z Amazonii są okrutne. Otóż doszłam do wniosku, że wcale tak nie jest. To nie okrucieństwo, ale odzwierciedlenie warunków, w jakich żyją, lub żyli, Indianie. To prawda, że w każdym tekście, który udało mi się znaleźć, umiera dziecko, ale czyż nie jest tak, że to właśnie dzieci są najbardziej narażone na śmierć w przypadku głodu lub chorób? Zresztą, jak to w prawdziwych legendach bywa, nieszczęście staje się początkiem czegoś dobrego, przynosi odrodzenie plemieniu i co najważniejsze — sprawia, że odtąd żyje się lepiej, a pokarmu nie brakuje.
Posłuchajcie sami:

LEGENDA O MANIOKU
Pewnego dnia w rodzinie Indian Tupi, rdzennych mieszkańców Brazylii, przyszła na świat śliczna dziewczynka. Gdy rodzice ujrzeli swą nowo narodzoną córkę, zdumieli się ogromnie, bo dziewczynka miała bardzo jasną skórę, zupełnie niepodobną do cery Indian. Mama e tata Tupi dali małej na imię Mani.
Mani rosła, ale niewiele jadła i niewiele piła. Wydawało się, że kryje się w niej jakaś tajemnica. Pewnego poranka dziewczynka nie wstała z hamaka. Zaniepokojeni rodzice wezwali szamana, który podał Mani napary z ziół do wypicia. Dziewczynka zaczęła się uśmiechać, nie czując bólu, i tak śmiejąc się cały czas, umarła.
Indianie pochowali ją wedle zwyczaju plemiennego: wewnątrz izby, której nazwa w języku Tupi brzmi oca. Zwyczajem indiańskim podlali też owo miejsce wodą oraz własnymi łzami.
Pewnego dnia spostrzegli, że z miejsca, w którym spoczywała Mani, wyrasta roślina, zielona i bujna. Indianie nie widzieli jej nigdy wcześniej, a rosła ona bardzo szybko. Gdy minęło kilka księżyców, silna łodyga rośliny oplotła ziemię wokół. Wówczas mama Mani postanowiła ją wykopać.
Kopali i kopali, a po dłuższej chwili oczom Indian ukazały się brązowe korzenie, o odcieniu skóry indiańskich dzieci. Ale pod łupiną kryło się białe wnętrze, zupełnie takie, jak buzia Mani. Rodzice postanowili więc nazwać ową dziwną roślinę mani-oca, a wkrótce odkryli, że doskonale nadaje się na pożywienie dla biednego plemienia. Do dziś nie ma chyba w całej Brazylii ani jednej osoby, która by nie lubiła potraw przyrządzonych z tej smacznej rośliny.

A na koniec ciekawostka: surowe bulwy manioku są trujące. Dopiero odpowiednia obróbka (gotowanie, pieczenie, przyrządzenie mączki maniokowej) pozbawia korzeń właściwości trujących. A oto w jaki sposób radzą sobie z tym problemem Indianie amazońscy: